Obiecałam opisać w wielkim skrócie naszą przygodę z remontem odc 4567345 🙂 A tak poważnie to wpis bardzo pamiętnikowy, w którym przybliżę co u nas i że warto kombinować ze swoimi marzeniami. Tym razem o większym mieszkaniu 😉
W zeszłym roku dość dużo pisałam o remoncie, potem z wielu względów zatrzymał się on na pewnym etapie i czekał na dokończenie. Chodziły nam po głowie różne pomysły, ale wciąż nie wiedzieliśmy czy to jest TO. Jakiś rok temu wpadł nam do głowy pomysł aby przenieść kuchnię do salonu, a w jej miejsce zrobić pokój. Trochę czytałam i na chwilę ten pomysł odłożyliśmy, bo wydał nam się dość szalony/drogi/może kiedyś. I tak przenieśmy się do października tego roku. A było to tak…
1. Szukanie architekta
Jest początek października, a może koniec września, poważnie myślimy o remoncie, ale trochę brakuje nam pomysłu od czego zacząć. Może warto skorzystać z pomocy architekta? Sporo czytam o przeniesieniu kuchni do salonu, o ograniczeniach, o możliwościach. W zasadzie wiem, jak wszystko ma wyglądać, ale czuję, że jeszcze brakuje mi szczegółów, może kogoś kto rozrysowałby by wszystko od strony technicznej?
I tak pytam o dobrego architekta. Wśród znajomych, na lokalnej grupie itd. Wybieram kilku do których kieruję swoje zapytanie i tutaj zaczyna się pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Wielu architektów odmawia, gdy widzi, że chodzi w zasadzie o jedno pomieszczenie, a nie całe mieszkanie. Kilku mówi, że to niemożliwe, inni twierdzą, że wszystko się da, to tylko kwestia kasy. To jest ten moment gdy trafiam na ścianę bo sama zaczynam wątpić w powodzenie mojej akcji.
Kontynuuję rozmowę z trzema, podsyłam plany. Jedna przemiła dziewczyna mówi, że to niemożliwe, bardzo rzeczowo opisuje przeszkody i proponuje alternatywne rozwiązanie, które akurat u nas się nie sprawdzi. Druga również stara się mnie odwieść od pomysłu, głównie przekonując, że nic nie zyskam a nowa kuchnia będzie bardzo mała, jest jednak również bardzo rzeczowa, choć przyznaję, że zaczynam się załamywać. Trzecia omawia ze mną kilka pomysłów, ale w końcu mówi, że wystarczy, że znajdę dobrego instalatora.
I to jest ten moment, w którym usiadłam i opadły mi ręce.
Największy problem to odpływ, jeszcze o tym będę pisać. Możliwe opcje:
- nic nie zmieniam
- przenoszę kuchnię do salonu z zastosowaniem w odpływie pompy
- odpływ prowadzę w ścianie (możliwe, że nie zmieści się), ale to trochę więcej niż zalecane 3 m
- odpływ idzie w podłodze i robimy podest aby zabudować rurę z odpowiednim spadkiem
- robimy wejście do pokoju od strony salonu, a kuchnie przenosimy w inne miejsce
Kolejne dni czytam wszystkie rozporządzenia, ustawy budowlane, zapoznaję się z przyjętymi normami, czytam jakieś grupy, fora i cokolwiek przychodzi mi do głowy. Odwiedzam też znajomych znajomych, którzy mają takie przeniesienie za sobą. Na osiedlu znajduję kilka osób, które zrobiły to dokładnie w takim samym mieszkaniu, jak nasze, choć za każdym razem wyszło im coś zupełnie innego. Niemniej każda z tych wizyt daje mi ogrom wiedzy i nadzieję. Rozrysowuję sobie wszystko, spisuję. Mamy koniec października.
2. Szukanie ekipy remontowej
No dobrze, skoro doszłam do wniosku, że ja wszystko sama to zostało mi znalezienie ekipy. I to bardzo trudne zadanie, gdyż prawie nikt nikogo nie poleca. Po prostu większość osób jest niezadowolona ze swojej ekipy. A to przyszli i wyszli, a to wrócili za dwa tygodnie, przekładali, podnieśli koszty, zrobili bałagan, pili, zrobili źle. No cały wachlarz możliwości.
W końcu mam namiary na dwie. Jedna ekipa wycenia mi ten projekt, ale mówi, że oni mogą dopiero… w styczniu. A ja bym chciała najlepiej w połowie listopada. Próbuję z drugą, o której wiem niewiele, ale co mi szkodzi, zadzwonię, zawsze będę mądrzejsza 🙂 I tak godzinę-dwie po telefonie jest u mnie p. Piotr, który rzuca okiem, coś mierzy i… mówi, że odezwie się jutro. Mamy poniedziałek.
We wtorek wieczorem dzwoni, że w sumie to spoko, może zaczynać…. w piątek! Czyli mam dwa dni na ogarnięcie wszystkiego. Uznajemy, że choć jest to szalone to lepiej teraz niż potem nagle będzie niedostępny.
3. Szykowanie do remontu
Musimy w tempie ekspresowym wszystkie rzeczy z kuchni (garnki, jedzenie, talerze – wszystko) spakować w pudła. Kuchnia musi być pusta, to znaczy zostaną meble, które będą i tak na straty, ale reszta musi zniknąć. Musimy jechać do gazownictwa wymówić umowę na gaz, ogarnąć czy w ogóle mamy w domu instalację trójfazową (podobno nie, a jeśli nie to co dalej?) i jeszcze skonsultować w sklepie projekt kuchni aby wiedzieć czy o czymś muszę pamiętać (to był baaardzo dobry ruch, bo wiedziałam gdzie jaką rurkę i przyłącze zrobić). Aaa i jeszcze zamówić kontener na gruz i poinformować sąsiadów, że będzie hałas.
Ogólnie to bardzo szalone dwa dni, na szczęście dzieci w przedszkolu, a potem chyba czują powagę sytuacji i starają się pomagać chociażby robiąc sobie kolację 🙂 Wieczorem jemy ostatnie lody w tej kuchni i trochę zbiera nam się na wspomnienia 🙂
Tak czy tak wszystko mamy, tylko gaz jest problemem, bo odłączą go dopiero w kolejnym tygodniu.
4. Remont
W piątek jakieś potrzebne zakupy remontowe, za to sam remont zaczyna się w sobotę. Od rana. Gdy wychodzę z dziećmi około południa z domu to mebli już nie ma, przed nami kucie, ale na te dwa “głośne” dni chłopcy pojadą do babci. Gdy wieczorem Michał wysyła mi zdjęcie to nie mogę uwierzyć, że to już, że tak szybko, że nasza kuchnia zniknęła. Nie ma nic!
W niedzielę uznajemy, że jednak hałasować nie będziemy. Za to ja rozrysowuję wszystko do końca i analizuję i planuję układ domowej sieci elektrycznej 🙂 Strasznie to wciągające i naprawdę bardzo mi się podoba. W końcu po tylu latach wiem co jest co i wiem dokładnie jaki obwód gdzie chcę poprowadzić oraz ile nowych obwodów potrzebuję. Wiem, który kontakt ma zostać, a który zlikwidować oraz który obwód będzie kuchennym i w ogóle, jak mają iść.
W poniedziałek konsultuję jeszcze wszystko z zaprzyjaźnionym elektrykiem, choć elektryka jeszcze musimy zorganizować. No i w poniedziałek jest hałas taki, że wszystko mi drga. Ale już około południa kuchnia jest już oficjalnie pokojem, a wszystkie przyłącza są już w nowym miejscu. Serio. Wygląda to jak kupa gruzu, ale wszystko jest już na swoim miejscu.
Kolejne dni nasza ekipa ogarnia nowy pokój, czekamy też na odłączenie gazu by zabudować to co trzeba i ogólnie gładź, szpachla, podłoga, malowanie, panele, ościeżnice i… koniec. W piątek wieczorem rozliczamy się z naszą ekipą, którą normalnie możemy polecić, bo zrobili wszystko tak, jak chciałam, w tempie, o którym nie marzyłam. A my leżymy na podłodze w nowym pokoju, chłopcy biegają w kółko, a my leżymy i trochę nie możemy ogarnąć, że to już.
W sobotę mamy elektryka i jest znowu hałas bo prowadzone są wszystkie nowe obwody w kuchni i powiększona jest domowa rozdzielnia. Finalnie jest pięknie (choć może nie wizualnie, bo ściana jest totalnie spruta)!
I w ten oto sposób zakończył się pierwszy etap. Nadal nie mamy kuchni, ale już wszystko jest na swoim miejscu. Mam nadzieję, że za dwa tygodnie będę mogła Wam napisać, że kuchnia już jest i że jest pięknie. Nie zrobimy już tego w tydzień, bo na to już nie mamy ekipy (niestety!), ale trzymajcie kciuki!