Ja to czułam, że tak będzie, gdy człowiek wraca to potem już trudniej nadrobić zaległości, ale jednocześnie bardzo chcę spisać wszystkie nasze wspomnienia, bo po pierwsze wiem, że niektórzy z tego korzystają, bo to taka dodatkowa motywacja, a po drugie ja sama do nich wracam z wielką przyjemnością. Dzisiaj opowiem Ci o pewnym rozczarowaniu podczas naszej włoskiej majówki.
Przypomnę, że w podróży, szczególnie z dziećmi, dbam o to by mieć zawsze ze sobą wodę, ale też jedzenie. Chętnie próbujemy lokalnych smaków, ale jednocześnie zawsze że sobą mamy Lunchboksy aby nie musieć się martwić, że dopadnie nas głód. Super przepisy są w moich ebookach z daniami na wynos, kupisz tutaj. Zyskujesz świetne przepisy od dietetyczki, ale też wspierasz moją pracę, a ja mogę dawać więcej fajnych relacji 🙂
Dzień 7 – Soave
To niesamowite, w nocy lało, błyskało i aż trudno było zasnąć (choć uwielbiam dźwięk opadających kropli o dach namiotu czy tak jak teraz kampera, bo kojarzy mi się nieodłącznie z wakacjami :)). W każdym razie budzimy się rano, a tu piękne słońce, wszystko lekko paruje. Choć prognoza pogody jest niejednoznaczana i możliwe, że dopadną nas przelotne opady to teraz wygląda na to, że mamy farta.
Stoimy na bardzo ciekawym postoju zaraz przy murach miasteczka. Soave okazało się niewielkim miastem, które słynie z wina, a wczorajszy wieczór był naprawdę ciekawy 😉 Dzisiaj za cel obieramy sobie włoską kawę. Dzieci bardzo chcą iść do kawiarni, bo tutaj (ogólnie we Włoszech) nie ma problemu by podać dzieciom kawę zbożową, w dodatku taką, która wygląda jak “normalna”, a często nie ma również problemu z mlekiem roślinnym, ale to już inna sprawa.
Okazuje się, że za dnia to miasteczko wygląda zupełnie inaczej niż wczoraj. Wszystkie winoteki są zamknięte, za to nagle otworzyły się sklepiki i kawiarenki, których wczoraj nie było widać. Powiedzmy sobie szczerze, to małe miasteczko, dość kameralne, ale spokojnie znajdziesz tutaj kawiarnie, a kawałek dalej takie lody, że chodziłam po dokładkę pistacjowych… ale o tym za chwilę.
No to docieramy do kawiarni. Swoją drogą fajny tutaj jest wystrój, bo wisi choinka… do góry nogami 🙂 Zatem jeśli nie będziesz mieć pomysłu na to co zrobić z choinką po świętach to już wiesz 🙂 Dzieci są szczęśliwe, bo mają swoją kawę, my jeszcze bardziej, bo mamy swoją prawdziwą kawę. A potem idziemy na lody. Pistacjowe. Ohhh! Pistacjowe smakują tak, że nie umiem opisać tego słowa, ale utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że warto próbować we Włoszech lodów orzechowych. Są zupełnie inne.
Robimy sobie spacer, trochę żałujemy, że zamek jest dalej, wstępujemy do sklepu, a potem wracamy na obiad do kampera i zmierzamy do kolejnego punktu.
Początkowo chcieliśmy jechać na północ, nad jezioro (Lago Braies), w którym totalnie się zakochałam (i kiedyś tam pojedziemy), ale ponieważ pogoda jest mocno niepewna, to lepiej nie pchać się w góry. Wybieramy Bassano del Grappa.
Bassano del Grappa
Docieramy na miejsce, jest dedykowany postój choć z ciekawym systemem ładowania karty wjazdowej i zdecydowanie warto przeczytać instrukcję 🙂 Ruszamy w stronę centrum, okazuje się, że to wcale nie jest aż tak blisko. Ale co to dla nas. Kierunek to Most Ponte degli Alpini, czyli bardzo stary, drewniany most, który może kojarzysz z różnych pocztówek. Drugi cel to grappa dla teścia. Trzeci – no pewnie to fajne miasteczko.
No właśnie, nie chcę powiedzieć, że jest niefajne, ale gdzieś kiedyś przeczytałam, że niewiele tu jest i trochę w tym prawdy. Z jednej strony przyjeżdża się chłonąć atmosferę, piękne miejsca, a z drugiej jakoś tak aż nazbyt nieturystycznie, wszystko zamknięte, most w remoncie, grappa tylko w butelkach “pamiątkowych” i jedynie pizza jak zawsze wybitnie dobra 🙂
Nie zrozum mnie źle, ale skoro piszę Ci o miejscach, które lubię, to tutaj, może też dlatego, że jednak dopadł nas ten deszcz, jakoś nic nie złapało mnie za serce 😉
Mimo deszczu idziemy na pizze, a trafia się pyszna, zaraz za mostem, w niewielkiej piekarni, ale tak chrupiąca, z tak pysznym serem, że omnomnom! A potem wracamy, bo jednak trochę pada, a przed nami jeszcze kawałek drogi, w końcu musimy już kierować się mocno na północ. Wracamy i ruszamy.
Po około dwóch godzinach jesteśmy w Spilimbergo. I wiesz co? Ja lubię to miejsce, choć w sumie nie ma wielu uzasadnień poza dobrą kawą, fajną trattorią i świetnym miejscem dla kamperów. A także tym, że jest dość na północy Włoch, więc jest to taki punkt początkowo/końcowy, ale już/jeszcze we Włoszech. Ale powiem Ci więcej, jako że jesteśmy z teściami to (tadam!), możemy iść razem, we dwoje, na randkę. Dzieci uznają, że już dzisiaj się nachodziły i chcą się bawić, a nam bardzo podoba się wizja randki.
Kilka widoczków A to już Bassano del Grapa i pomysł na wykorzystanie… butów Kilka kadrów z Soave Widok z mostu Jedna z uliczek Widok z mostu Pizza, zawsze najlepsza Ahhh to słońce włoskie, tutaj zdjęcia zawsze wychodzą świetnie Most w remoncie Widok z mostu Dla chłopców to była nawet jakaś atrakcja 🙂 Zawsze mamy swoje kurteczki, głupio mówić ile już z nami lat jeżdżą
Ale zdradzę Ci zakończenie 🙂 Otóż jest piątek wieczór, na ten sam pomysł wpadło wielu Włochów i nigdzie już nie ma miejsc 😉 Cóż, przynajmniej spacer wyszedł super. Jutro długa droga.