Dojeżdżamy tu wieczorem. Leje niesamowicie. Jedziemy przez las na półwysep kretowiński, a ja mam wrażenie, że jedziemy na sam koniec świata. Jest ciemno. Na mapie widzę tylko zielone fragmenty i jezioro. Piękna nazwa: Nierie, prawie jak w Narnia, a przynajmniej takie mam skojarzenia 🙂 Co odkrywamy potem?
Czy faktycznie Kretowiny to koniec świata? Otóż nie 🙂 Dopiero rano odkrywamy przejście na deptak i okazuje się, że zamiast na końcu świata to wylądowaliśmy w rodzicielskiej piekielnej jamie, gdzie na każdym rogu czają się atrakcje dla dzieci (które te muszą koniecznie sprawdzić) 🙂
Stragany, dmuchane zamki, helikoptery na monety, auta na monety, trampoliny, gofry, lody, tyrolka itd. Już nie wspominając o stoiskach z tysiącem pluszaków i innych rzeczy (które na nasze szczęście dzieciaki jeszcze omijają :)). Od nadmiaru atrakcji tylko nam kręci się w głowie, dzieci wykazują się o dziwo rozsądkiem i wybierają sobie rzeczy, które naprawdę chcą “zaliczyć”. Helikopter i plac zabaw z tyrolką.
Jest też tu strzeżona fajna plaża, pomost, rowery i inne wodne atrakcje. Przyznam, że myślałam, że trafiamy do mazurskiej głuszy, a na miejscu jest wszystko 🙂 I dobrze i źle, wszystko zależy od potrzeb. A pogoda raczej deszczowa więc nawet nam to na rękę.
Wiele z was pisało, że Kretowiny to wspomnienia z wakacji, napiszcie koniecznie coś więcej 🙂
Ceny, nocleg
Zatrzymujemy się na kempingu Vertigo. Płacimy 60 zł/noc za naszą czwórkę (dzieci do lat 4 były za free). Przyznam, że ma świetne parcele na przyczepy, ale nie pogoda mi się, że jest otwarte i każdy może wejść, no i chipy (do łazienek, placu zabaw). Zejście do jeziora jest, ale lepsze jest to główne, chronione.
Pewnie inaczej bym oceniła miejsce gdyby świeciło piękne słońce 🙂 A pół dnia byśmy spędzili w wodzie haha.
https://www.instagram.com/p/BIxPRSXgZ5y/?taken-by=paulina.domowa