W tym roku mija 10 lat, jak odkopałem na strychu starego Zenita rodziców i zacząłem stawiać pierwsze kroki w fotografii analogowej, z moją wierną modelką Pauliną u boku. I chociaż mieliśmy przez ten czas różne aparaty cyfrowe, to gdzieś tam zawsze na dnie torby leżała jakiś stara manualna lustrzanka na kliszę. To dobry czas na podsumowanie i zastanowienie się, czy fotografowanie na kliszy ma jeszcze dzisiaj sens, a przy okazji odświeżenie również kilku starszych zdjęć.
Jednego jestem pewien: moje pierwsze zdjęcia były straszne. Kupiłem kilka zwykłych kolorowych negatywów i zacząłem się uczyć, tylko zamiast widzieć wyniki od razu, musiałem zapełnić całą kliszę, oddać ją do wywołania i po kilku dniach odebrać zeskanowane klatki. Mimo wszystko była to jedyna sensowna możliwość, aby przy studenckim budżecie nauczyć się obsługiwać lustrzankę i zrozumieć te wszystkie rzeczy związane z czasami, przysłoną, kadrowaniem, obiektywami. Jedna klisza z wywołaniem to było pewnie kilkanaście złotych, podczas gdy najtańsze amatorskie lustrzanki cyfrowe kosztowały wówczas tyle, co mój pierwszy własny samochód.
W dodatku nie musiałem się martwić o aparat, bo po rodzicach przejąłem wspomnianego we wstępie strasznego Zenita, czyli jeden z najgorszych sprzętów jaki kiedykolwiek wyprodukowała ludzkość.
Po kilkunastu przestrzelonych zwykłych filmach zacząłem zastanawiać się, czy aby nie spróbować swoich sił w fotografii czarno-białej. W moich marzeniach widziałem siebie wywołującego wielkie odbitki w ciemnym pomieszczeniu rozświetlanym tylko przez czerwoną żarówkę (jej światło jest neutralne dla filmu, nie ma ryzyka, że coś się prześwietli). W praktyce, po zakupieniu niezbędnej chemii i przyrządów (na szczęście część była w piwnicy, kupiona przez moich rodziców jeszcze w głębokim PRL-u i nigdy nie użyta) okazało się, że to jest trudne, czasochłonne i w dodatku kapryśne. Chemia śmierdzi, powiększalnik miał wadę i źle odbijał światło (jedna strona odbitki zawsze była przez to mocniej naświetlona), a reszta rodziny dobijała się do okupowanej przeze mnie łazienki (wszystko zaciemnione oczywiście, więc nie mogę tak po prostu otworzyć drzwi).
W efekcie po kilku całodniowych próbach dałem sobie spokój, poprzestając na kilka następnych lat na samodzielnym wywoływaniu kliszy (śmierdząca chemia nie przeszkadzała mi aż tak bardzo), którą potem sam skanowałem (bo wbrew pozorom zlecić komuś zeskanowanie takiego filmu to nie jest prosta i tania sprawa, a ja byłem wciąż studentem). Pierwszy skaner to była tak prosta maszyna, że aż się dziwię, że cokolwiek było widać na tych zdjęciach. Drugi skaner, kupiony na angielskim eBayu, zepsuł się w transporcie i nigdy z niego nie skorzystałem. Dopiero trzeci, profesjonalny staruszek kupiony już po kilku latach fotografowania dał zadowalające efekty i w zasadzie wtedy mogłem przyjrzeć się swoim zdjęciom z bliska, przekonując się, co ja tam właściwie sfotografowałem.
Wtedy też moje analogowe fotografowanie poczyniło największe postępy.
A potem i ten skaner się rozpadł, nas zajęły inne rzeczy w życiu i jakoś znowu robiłem filmy w ciemno. Wreszcie po kilku latach miałem czas zająć się tym ponownie, czego efektem jest chociażby ten wpis.
I stwierdzam, że warto było. Każde zdjęcie, nawet najbardziej banalne, ma po latach niesamowitą siłę i wartość. A jeżeli przy okazji jest ładne zdaniem osób postronnych, to tym lepiej.
Fotografowanie analogowe ma też moim zdaniem tę moc, że pozwala trochę zwolnić z tym co robimy na co dzień. Zgodzicie się? Trzeba oszczędzać kliszę, efekty nie są widoczne od razu, niczego nie da się poprawić w Instagramie – to uczy pokory i jest na swój sposób przyjemne.
Niestety we znaki dają się ograniczenia filmu. Lubię ziarno i klimat czarno-białych zdjęć, ale jednak chciałoby się zobaczyć więcej szczegółów. Dlatego koniec końców podjąłem decyzję, że spakuję cały swój analogowy zestaw do szafy i raczej do niego nie powrócę.
Ale… na moje biurko zawitał aparat, który chciałem mieć od zawsze. Analogowy. Duży, bo średnioformatowy. Zamiast 36 klatek mam do dyspozycji tylko 12. Cały sprzęt jest trudniejszy, nie potrafię nim robić zdjęć w locie. I dokładnie o to chodzi! Gdy oznajmiam, że zrobię zdjęcie, wszyscy na chwilę chowamy swoje smartfony i inne rozpraszacze, przystajemy, a następnie czekamy aż po poprzekręcaniu różnych gałek i korbek klisza się naświetli. Jest czas podumać.
A pierwsze zdjęcia? Nie wiem, jak dobrze pójdzie to zobaczę je w przyszłym tygodniu, ale już nie mogę się doczekać efektów! Ktoś z Was robi zdjęcia analogowe?